Budapeszt, sierpień 2008

Budapeszt, sierpień 2008

2008-08-10

Kolejny wspólny wyjazd członków Moto Guzzi Club Poland za nami. A wszystko odbyło się tak...
Od ubiegłego roku na stronie klubu, w zakładce ?Co będzie? stało: sierpień, kochamy Bratanków. Kierunek mógł być więc tylko jeden-Węgry. Historycznie, przez różnego rodzaju koligacje monarchistyczne bardzo silnie związane z Polską, tradycyjnie Polsce i Polakom przyjazne, choć nie do końca chlubna historia dwóch wojen światowych XX w. mogłaby to potwierdzić. Ale my też mamy swoje Wileńszczyznę i Zaolzie, więc nie wchodźmy w szczegóły. W latach 80-ych ub. wieku miejsce narodzin polskiej przedsiębiorczości; niektórzy z nas pamiętają jeszcze wyprawy handlowe do Budapesztu, handel w okolicach dworca Keleti, a później walutę przemycaną do Polski i pierwsze jeansy kupione w Pewex-ie za $ 19. Teraz brzmi to jak jakaś ?Bajka z mchu i paproci?, ale jeszcze niedawno...
Dzięki internacjonalnym kontaktom naszego Juzka mamy zapewniony dach nad głową; jego kumpel z lat młodzieńczych rezerwuje nam dwa domki w ośrodku wypoczynkowym położonym w Dunaharaszti, nad małym, sztucznym zbiornikiem wodnym. Po przyjeździe okaże się, że to praktycznie przedmieścia Budapesztu i blisko obwodnicy miasta, co zdecydowanie ułatwi nam podejmowanie wszelkich działań turystyczno-krajoznawczych. Lista uczestników została zamknięta szybko i sprawnie: rezerwację potwierdzili Kasia z Pawłem z Golubia (pozdro i szacun dla smakoszy z historycznego baru ?Drwęca?); Lublin zamierza najechać Węgry w 3-osobowym składzie: dwóch Jarków na Californiach i Krzysztof na BMW (moi zbawcy, ale o tym będzie trochę później), no i warszawska ?grupa trzymająca władzę?: Rudzia z Sawikiem, Kurczak (kolejny zbawca), rzeczony wcześniej Juzek, Przemek, Czarek z synem i ja. Jak łatwo policzyć 13 osób i 10 motocykli. Z racji odległości Kasia z Pawłem ruszają dzień wcześniej, a wszyscy umawiamy się 14 sierpnia na granicy w Chyżnem. Z racji pomieszkiwania w różnych częściach Warszawy, grupa warszawska umawia się w Górze Kalwarii. Z 10-cio minutowym opóźnieniem ruszamy. Kilkanaście kilometrów jedzie z nami Jacek, swoim czujnym, ojcowskim i prezesowskim okiem doglądając i żegnając naszą grupę. Warka, Kielce, krótka przerwa na tankowanie i drugie śniadanie i przed 13 dojeżdżamy do CK Krakowa. I tu zaczynają się pierwsze ?schody?; miasto rozkopane, a obwodnica w jeszcze gorszym stanie. Dojazd do Myślenic, gdzie zaczyna robić się trochę luźniej zajmuje nam prawie 2 godziny. Jest gorąco, prędkości niewielkie, silniki pracują wytrwale...Kilkanaście kilometrów przed granicą spotykamy się z Kasią i Pawłem. Nastroje znakomite. Za chwilę docieramy na granicę, gdzie są już nasi przyjaciele z Lublina. Dłuższy popas i obiad, bo w planie dojazdu do celu podróży mamy już tylko szybkie tankowania.

Słowacja wita nas całkiem niezłymi drogami i relatywnie niewielkim ruchem, więc jazda idzie sprawnie. Przed nami ok. 200 km do granicy z Węgrami. Miłe dla każdego motorzysty winkielki, a jak ma się jeszcze podzielną uwagę, to i mijane krajobrazy też zasługują na uznanie. 70 km przed granicą dzieje się coś, czego do tej pory nie potrafię dokładnie opisać, ale mniej więcej było to tak: trochę za dużo prędkości, sporo za mało doświadczenia, a wszystko okraszone presją. Rezultat? Ja na środku drogi, a moto w półtorametrowej głębokości przydrożnym rowie wypełnionym śmierdzącą breją. Wstaję o własnych siłach, podstawowe funkcje organizmu OK. Modeka zjechana do podszewki, ale wytrzymała, Ret Bike (nie taki Pakistan Jacku, jak się okazało J ) też się sprawdził. Jadący za mną Juzek widząc, że jest w ze mną miarę, rusza w pościg za pozostałą częścią grupy. Ja gdzieś w tej  buzującej adrenalinie wyciągam z kilkoma Słowakami motocykl z rowu. Obraz nędzy i rozpaczy. Nie jestem w stanie ocenić zniszczeń. Robi się jakoś tak ciepło, nogi miękną. Chyba  odlatuję na chwilę. Kiedy wraca świadomość, widzę mieszkańców wioski zajętych obmywaniem Nevady z całego tego syfu. Za chwilę dojeżdżają nasi. Panowie skupiają się nad motocyklem, a ja doświadczam pierwszych objawów troski grupy. Rudzia i Kasia opatrują niewielkie zranienia, bandażują stłuczoną dłoń, pocieszają... Przychodzi czas na oględziny. Wygląda tak sobie. Ale silnik pracuje, więc jest w miarę; reflektor zbity, ale żarówka świeci. Da się jechać. Chyba jednak nie. Klamka sprzęgła była uległa kompletnemu zniszczeniu. I tu pierwszy cud; Jarek jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności ma ją; wprawdzie od Californii, ale po 30 min. jest zamontowana. Moto poskręcane drutami, polepione taśmą izolacyjną (w kolorze błękitnym, a co, trochę fantazji nie zaszkodzi) i szykujemy się do dalszej drogi. Czy czuje się na siłach? Nie mam wyjścia. To tak, jak wybór między kiłą a rzeżączką. Trzeba jechać dalej. Początkowo powoli, później w miarę mojego dochodzenia do siebie troszkę szybciej ruszamy ku celowi. Na autostradzie trafia się nam jeszcze jakiś objazd i wczesną nocą wjeżdżamy do centrum Budapesztu. Tak koło 30?C, lekki wiatr od Dunaju, ludzie na ulicach, atmosfera zabawy i luzu. Ostatecznie docieramy na miejsce gdzieś tak koło północy. Szybkie rozlokowanie w domkach i...myliłby się każdy twierdząc, że poszliśmy grzecznie spać. Ktoś podjechał na pobliski CPN-u i w towarzystwie zakupionego zimnego piwa omówiliśmy zdarzenia minionego dnia.

Piątek przywitał nas upałem i zachęcającym turkusem wody pobliskiego akwenu. Mając w planie wieczorny wypad do Budapesztu, gremialnie ruszamy na plażę. Na oddawaniu się typowo wakacyjnym, nadjeziorno-plażowym działaniom mija nam kilka godzin. Późnym popołudniem, spieszeni, ruszamy zdobywać miasto. Pierwsza ?skucha? zaraz na początku wyprawy-lokalny PKS jeździ niezmiernie rzadko i oczywiście nie w czasie dziś przez nas oczekiwanym. Kolejna szansa to kolejka podmiejska. GPS-y włączone i po kilkunastominutowym marszu jesteśmy na stacji. Przy pomocy komunikacji werbalnej w postaci wyrazu ?Budapeszt? i kończyn górnych wskazujących kierunek dowiadujemy się, że za 40 min. mamy upragnioną kolejkę. Tyle minut to kupa czasu, upał wielki, żal nie skorzystać. Udajemy się do lokalnej ?Drwęcy? i zaczynamy zamawiać, ale Przemek uprzedza wszystkich i zaprasza na ?pępkowe? z okazji urodzin córki. Piwo zimne, wąsaty Węgier kurzy jakąś machorkę, w telewizji mecz piłki wodnej, ktoś gra na ?flipperach?. Jak w domu J. Pociągiem, później metrem (dość obskurne w środku) docieramy do centrum. Powoli zmierzcha i miasto zaczyna żyć. Tego wieczoru w Budapeszcie koncert grają Sex Pistols, którzy mają w naszej grupie zagorzałych fanów, rozdzielamy się więc i każdy podąża w swoim kierunku. Część z nas, na wyraźną sugestię Czarka, że właśnie wypatrzył węgierską knajpę ląduje...we włoskiej; takie same kolory narodowe tylko w innym, horyzontalnym układzie J. Ale jest OK. Najważniejsze, że podają gulaszową, lokalne wino, a z resztą jakoś się ogarniemy. Spędzamy tam prawie 2 godziny. Wieczór robi się chłodniejszy, ale jakoś nie chce nam się kończyć. Ale przecież nie przyjechaliśmy tu siedzieć. Ruszamy nad Dunaj. Wzgórza po stronie Budy cudownie oświetlone, po granatowym nurcie rzeki cicho poruszają się stateczki pełne turystów. Gwar, atmosfera zabawy, luzu. Zastanawiam się, skąd przyjechałem? Z prawie 2 milionowej stolicy kraju w centrum kontynentu, a tak jakby z szarej prowincji. Dziwne. A może i nie...

Przez jeden z mostów ?przedzieramy? się na druga stronę rzeki. Z prawego brzegu Peszt wygląda cudownie. Panorama zakręcającego w tym miejscu Dunaju pokazuje kilka przepięknie oświetlonych mostów, budynek Parlamentu, nowoczesne hotele wplecione w XIX-wieczną architekturę miasta. A wokół otaczający nas cichy pomruk bawiącej się metropolii. Chyba pora wracać. Dużo wrażeń na dziś. Pojawia się zmęczenie. Dwie taryfy załatwiają sprawę. Po 15 minutach jesteśmy ?na ośrodku?. Ale wieczór się nie kończy. Być na Węgrzech i nie spróbować smaku rodzącego się tu wina? Nie uchodzi. Siedzimy, rozmawiamy cicho dzieląc się wrażeniami z całego dnia. Wokół ciepłe, suche powietrze, w szklankach Tokaj i różowe, półwytrawne wino, kawałki soczystego arbuza (oczywiście nie w szklankach tylko na talerzu). Dla takich chwil chce się być Węgrem. Świtało, kiedy ostatni wspinali się na pięterko...

Sobotnia pobudka. Sprawnie, tak ?po żołniersku? zrywamy się z pościeli. Przed nami intensywny dzień. W planie całodniowa wycieczka na północ Węgier, taka +/- 100-km pętla do przejechania. Pierwszy punkt na naszej mapie to Esztergom. Pogubiwszy się trochę na autostradzie docieramy do niego lekko okrężną drogą, ale miejsce rekompensuje dodatkowe kilometry i stratę czasu. Miasto zwane po polsku Ostrzyhomiem, leży ok. 50 km od Budapesztu, na wysokiej skarpie ponad meandrem Dunaju. Symbolicznie góruje nad nim monumentalna bryła bazyliki, jako że Esztergom był kolebką katolicyzmu na Węgrzech. Do dziś miasto jest siedzibą najwyższych władz Kościoła węgierskiego i ogólnonarodowym centrum życia katolickiego.
Wzgórze zamkowe, na którym stoi bazylika, można również uznać za kolebkę europejskich Węgier, tutaj bowiem urodził się książę Vajk, który na chrzcie swoim i Węgier otrzymał imię Stefan i koronę od papieża. Widok jest rzeczywiście imponujący; to największa świątynia na Węgrzech, wzniesiona na miejscu wcześniejszego XII-wiecznego kościoła św. Wojciecha, zniszczonego podczas walk z Turkami. 100 m wys. kopuły, 118 m dł. i 40 m szer. robią wrażenie. Każdy z nas wybrał różny zakres zwiedzania; od oglądania z poziomu ?0?, po wspinaczkę na kopułę świątyni, gdzie był zlokalizowany taras widokowy. A widoki rzeczywiście zapierające dech w piersiach; u podnóża zbocza malownicze małe miasteczko, w dole wijący się Dunaj, po drugiej stronie rzeki już Słowacja, a gdzieś tam daleko, na linii horyzontu szczyty Karpat. Miejsce to cieszy się też nie tylko zainteresowaniem turystów. Podczas naszego pobytu na przedświątynny dziedziniec zajechało kilka samochodów z młodymi parami, które w tej klasycystycznej scenerii uwieczniały się w tym ważnym dla nich dniu. Z dziejami bazyliki związane są też dwa polskie epizody: w kaplicy Bakócza Jan III Sobieski odśpiewał uroczyste Te Deum po rozgromieniu Turków pod Parkanami (dziś to słowackie Štúrovo na drugim brzegu rzeki), a trzy wieki później świątynię odwiedził papież Jan Paweł II podczas pielgrzymki na Węgry w 1991 r. Obydwa wydarzenia upamiętniają tablice przy wejściu do bazyliki.

Ruszamy dalej. Kolejnym etapem naszej wycieczki jest Wyszehrad. Pierwszą twierdzę na wzgórzu wznieśli już Rzymianie, a następnie rozbudowali królowie węgierscy. Trudno dziś uwierzyć, że  był niegdyś stolicą Węgier. O wspaniałej przeszłości tej obecnie niedużej wioski położonej 50 km od Budapesztu, świadczą jednak szczątki potężnych fortyfikacji zbiegających po stromym zboczu aż do Dunaju. Przy drodze można zauważyć fragmenty dawnej baszty wodnej, połączonej murem z Dolną Twierdzą, strzegącą niegdyś traktu na brzegu rzeki. Wyszehrad zasłynął z dwóch historycznych spotkań na szczycie, podczas których naradzano się co do przyszłości Europy Środkowej.
Na pierwszy zjazd wyszehradzki, w 1335 r., przybyli m.in.: król Czech, książęta Bawarii i Saksonii, margrabia Moraw oraz król Polski Kazimierz Wielki. Drugi zjazd wyszehradzki odbył się w 1991 r., kiedy to spotkali się prezydenci Węgier, Czechosłowacji i Polski, by omówić strategię wejścia do Wspólnoty Europejskiej. I z tym miejscem związany jest polski epizod? w 1370 r. przybyło tu poselstwo z Polski, aby ofiarować koronę synowi Karola Roberta, Ludwikowi Wielkiemu, zwanemu Węgierskim. Podczas uroczystości polskie insygnia królewskie były przechowywane na wyszehradzkim zamku.

Od kolejnego etapu dzisiejszej podróży dzieli nas tylko kilkanaście kilometrów. To Szentendre, chyba najchętniej odwiedzane miasteczko w okolicy Budapesztu. Jest naprawdę piękne, przypomina polski Kazimierz nad Wisłą. Wąskie i kręte uliczki, piękne kościółki, małe i nastrojowe kafejki oraz piękny pasaż wzdłuż brzegu Dunaju nadają mu niepowtarzalny charakter. W centrum miasta znajduje się barokowy rynek, a na jego środku wznosi się krzyż morowy, ufundowany przez trzech kupców po wygaśnięciu epidemii dżumy w wiekach średnich. Z rynku prowadzą wąskie schodki, które wspinają się na wzgórze Kościelne - na jego szczycie podziwiać można XIII wieczną świątynię i piękną panoramę miasta. W Szentendre zostaliśmy na dłużej. W małych grupach udaliśmy się na poszukiwanie ciepłej strawy. Tym razem kuchnia węgierska była bardzo węgierska-pikantna zupa rybna i różnego rodzaju mięsa upieczone na grillu. Co większe łasuchy ruszyły w miasto w poszukiwaniu kawy, lodów i ciastek. Zmierzchało już, kiedy opuszczaliśmy to miłe miasteczko. Tym razem droga prowadziła przez centrum Budapesztu. I znów ta sama atmosfera co wczoraj: gwar, światła, zabawa, luz. A mój pech się nie kończy. Już na wyhamowaniu przed domkiem pęka linka sprzęgła. Nawet nie mam siły myśleć, co będzie jutro. Kąpiel, lekka kolacja i znów nocne Polaków rozmowy.

A niedzielnym rankiem objazdowy warsztat naprawczy MGCP otwiera swoje podwoje. Temat dzisiejszej lekcji: sprzęgło. Tym razem jest w czym wybierać. Linki są aż 2; wprawdzie obie od Californii, ale nie bądźmy takimi malkontentami. Od czego wiedza i pomysłowość. Czapki z głów dla Jarków z Lublina. Tu ucięli, tam dosztukowali, coś przełożyli i sprzęgło jak nowe. Gdyby nie ich wiedza i umiejętności i wsparcie całej grupy, przyszłoby mi pewnie wracać do Polski jakimś PKS-em.

 

Wczesnym popołudniem ruszamy na Budapeszt. Mając kumpla Juzka za przewodnika, sprawnie lądujemy na motorach na parkingu w centrum miasta. Trwa w nim właśnie jakiś festyn, ale biorąc pod uwagę fakt, że język węgierski szczególnie ?chrześcijański? nie jest, niewiele możemy skapować z informacji pisanej. Pewne podejrzenia kierują nas ku temu, że to ostatni weekend przed najważniejszym węgierskim świętem narodowym, więc Węgrzy się bawią. Jeden z mostów został zamknięty dla ruchu kołowego i zamieniony w deptak. Są stragany z ciepłą strawą (poezja), piwem (poezja miłosna), rękodziełem (hardcore jak u nas), na kilku scenach grają orkiestry, wszechobecna atmosfera zabawy wokół. Po przedarciu się na drugą stronę rzeki, wjeżdżamy kolejką na Wzgórze Zamkowe. Jest najbardziej reprezentacyjnym miejscem w Budzie. Jego wspaniałość i położenie strategiczne współgrały z sobą od dawna. Węgierscy królowie budowali tutaj swe pałace, ponieważ miejsce to było łatwe do obronienia. Przekonali się o tym Turcy, Habsburgowie i inni najeźdźcy. Budynki, dziedzictwo minionej chwały Madziarów, prawie w całości są zrekonstruowane z gruzów 1945 roku. Chociaż wygląd Wzgórza zmienił się bardzo od czasu rozpoczęcia budowy w XIII w., główne ulice wciąż znajdują się na swym, jak w średniowieczu, miejscu. Widać gotyckie łuki i kamienne rzeźby na wpół ukryte na dziedzińcach i w pasażach XVIII- i XIX-wiecznych barokowych domów, których fasady zdobią fantazyjne żelazne kraty. Praktycznie każdy budynek dumnie prezentuje tabliczkę opisującą jego historię.

         Ściemniało się już, kiedy po stromych schodkach wracaliśmy na naddunajskie bulwary. Przed nami był prawie 40 min. spacer na parking i powrót do domu. Po drodze oczywiście szybkie zakupy i możemy zaczynać poddawać nasze kubki smakowe różnorakim doświadczeniom. Dołącza do nas nasz przewodnik Jożin i zabawa trwa w najlepsze. Musimy wziąć jednak pod uwagę, że jutro ruszamy w drogę powrotną do domu, więc harce i swawolę musimy zakończyć o w miarę rozsądnej porze. Poniedziałkowy poranek wita nas słońcem i delikatnym wiatrem. Dobra pogoda na jazdę. Zapada decyzja, że rozdzielamy się na dwie grupy: Kurczak, Krzysztof i Przemek mają doholować mnie i moją porozbijaną Nevadę bezpiecznie do domu; druga wyrusza jeszcze kontemplować widoki winnic Egeru. Kiedy spotkamy się z nimi po kilku dniach na cotygodniowej pizzy, na pytanie ?jak było?? padnie odpowiedź, że zajebiście. Tak więc przy pomocy przewodnika po tamtych stronach i bujnej wyobraźni możemy dojść do wniosku, że musiało być naprawdę super J.
A my we czwórkę, przez Miszkolc i Koszyce kierujemy się ku polskiej granicy. Drogi dobre, widoki Karpat niesamowite. Nie jedziemy zbyt szybko; jeszcze nie do końca pozbierałem się po tym upadku, a i moto też nie do końca sprawne. Mam świadomość, że opóźniam całą grupę. Zapada decyzja, że razem z Krzysztofem, który musi dojechać tylko do Lublina pojedziemy moim tempem. Żegnamy się z Kurczakiem i Przemkiem i ruszamy. Polska wita nas całkiem dobrą nawierzchnią, małym ruchem na drodze i Bieszczadami wokół. Gdzieniegdzie widać już żółcie i czerwienie nadchodzącej jesieni. Te tereny za kilka tygodni będą wyglądały przepięknie. O 20.30 dojeżdżamy do Lublina. Krzysztof proponuje nocleg, ale nie czuję się fizycznie źle, więc po wyrażeniu po raz kolejny swojej wdzięczności, ruszam w kierunku Warszawy. Zajmuje mi to 2 godziny. Odprowadzam Nevadę na parking i tak kończy się moja wycieczka.

Wspaniały czas w grupie osób, dla których takie zwykłe, ludzkie odruchy pomocy drugiemu, nie są niczym niezwykłym. Dzięki Wam, pomimo bólu i lekkiego zamieszania w głowie, mogłem się doskonale bawić. Jeszcze raz serdeczne dzięki dla wszystkich.

                                                                                     Marek