Sandomierz - 18-19 kwietnia 2009

Sandomierz - 18-19 kwietnia 2009

2009-04-18

Sandomierz - otwarcie sezonu '09

Oficjalne rozpoczęcie sezonu powinniśmy wyznaczać sobie gdzieś tak na połowę lipca-wtedy gwarancja dobrej pogody motocyklowej byłaby zdecydowanie zwielokrotniona.

Noc z 17 na 18 obudziła Warszawę miarowym stukotem kropli deszczu na parapetach. Jakby nie mógł poczekać te kilkanaście godzin. Za to Lubelszczyzna bezdeszczowa, Kraków skąpany w słońcu. Ktoś musi mieć "pod górę"... Seria porannych telefonów na linii Sawik, Juzek, Lechu, Księdzu, gdzieś tam dochodzą sygnały, że Robert "Cybant" już wyruszył z grupą swoich przyjaciół, Jacek i Mruk też są już w drodze. Zapada decyzja, że część grupy warszawskiej w składzie Rudzia, Sawik, Księdzu i wasz ulubiony pisarz wyruszy jednak samochodem. Chcemy być z wami, ale bez udowadniania, że jesteśmy perwersyjnie hardcore'owi i deszcz to jest właśnie to, co nas kręci. Przestaje padać gdzieś tak za Górą Kalwarią i zaczyna nam towarzyszyć bezchmurne niebo.

Po lajtowej, 2,5 godzinnej jeździe jesteśmy u celu naszej podróży. Pierwsze zaskoczenie-jest nas już tu sporo: grupa warszawska w całkiem sporym składzie, w tym tajemniczy pan Kowalski z małżonką ?, jest nasz vice Jarek z Lublina, stawiła się też Galicja w osobach Tadka z uroczą połowicą i naszych przyjaciół Iwony i Zbyszka. Zaskoczenie numer dwa-rezerwowany przez net camping okazuje się bardzo przyzwoitym miejscem i 12 wygodnych łóżek czeka na strudzonych wędrowców.

Nie tracimy czasu. Pora pokonać skarpę wiślaną i wspiąć się na rynek. Urocze, spokojne miasteczko. Jeszcze nie sezon, miłośnicy telewizyjnego księdza Mateusza jeszcze go nie rozdeptali, więc i spokojnie możemy się przywitać i zasiąść do posiłku. Pierwszy głód zaspokojony, pora "w miasto". W różnie liczebnych grupach i z naciskiem na inne priorytety spacerujemy po zakamarkach Sandomierza. Jedni skupiają się na średniowiecznych i renesansowych zabytkach, a inni zadają kłam rozsiewanym przez nikczemników informacjom, że "wino marki wino, czyli napój truskawka o smaku malinowym" made in pobliskie Dwikozy nie jest najlepsze na świecie. Dokumentacja fotograficzna tego faktu jest bezwzględna i ukazuje grupy rozwydrzonych motocyklistów delektujące się tym wynalazkiem polskiego przemysłu chemiczno-spożywczego.

Gdzieś tak wczesnym wieczorem znajdujemy się wszyscy w jednej knajpce. Choć po raz kolejny brzmią te same opowieści, to nikogo to nie nudzi; snujemy plany na najbliższą przyszłość, ogólna wesołość-jesteśmy przecież w swoim świecie i tak właśnie chcemy się bawić. W planach wieczoru część z nas pod dowództwem Sawika i Księdza ma jeszcze koncert rockowy. Zdjęcia pokazują, że było gorąco. Było też głośno, bo choć grali w podziemiach ratusza, to na zewnątrz było całkiem dobrze słychać. I tu w zasadzie powinniśmy przejść w naszej opowieści do niedzielnego poranka, bo zdarzenia, które wtedy miały miejsce w żaden sposób opisane być nie powinny. Ale w sumie nie stało się nic nadzwyczajnego, więc i wspomnieć o tym nie zaszkodzi. Tak więc po kolei:
- gdzieś tak koło północy część biesiadująca na zewnątrz uznała, że pora się pożegnać i iść grzecznie lulu,
- nie po chrześcijańsku byłoby jednak zostawić naszych rockmen'ów, więc udaliśmy się na ich poszukiwanie. Nawet bez większych oporów udało się ich przekonać, że jeszcze trochę rock'n'roll'a na zewnątrz dobrze im zrobi,
- nie obyło się oczywiście bez "rozchodniaczka" w dotychczas okupowanej przez nas restauracji,
- bez strat w ludziach udało się nam pokonać skarpę w kierunku odwrotnym, czyli z góry na dół, ale tam czekał na nas tzw. psikus. Nikt z nas nie miał klucza do bramy, a pokonanie ogrodzenia w tym stanie ekspresji mogło być niebezpieczne. Bo ostre zakończenia ono, te ogrodzenie miało... Prawie się udało, już widzieliśmy się w łóżkach. Ale nie. Wielebna osoba rozluźniona w biodrach, z uśmiechem na ustach, w nastroju doskonałym zastrajkowała. Nie i nie. No i weź przetłumacz. Po moim grzbiecie, z asekuracją pozostałych udało się ją przerzucić.
- kto myślał, że tak ten dzień się zakończył jest w błędzie. Zginał tajemniczy pan Kowalski. Chwilę temu był widziany obok, a teraz nie ma człowieka. No nie wypadało zostawić, choć daleko zajść nie mógł. A jednak; pokonał szlaban, ze 200 metrów chodnika i zawędrował na Orlen. Grupa poszukiwawcza usłyszała taki oto tekst od pracownika stacji: panowie zabierzcie kolegę, bo się pod tują (czyli krzakiem) spać właśnie szykuje. Zabraliśmy i położyliśmy grzecznie w łóżku...

Niedzielny poranek nie byłby zaskoczeniem, gdyby zaczął się gdzieś tak wczesnym przedpołudniem. Ale niestety stało się inaczej. Osoba duchowna nie bacząc na wskazania sikora (było gdzieś tak koło 5 rano) odpaliła TV i zafundowała pozostałym mieszkańcom pokoju poranną audycję. Ten nieludzki typ nie oszczędził nikogo-pozostałe 3 pokoje też doświadczyły jego kaznodziejskiej działalności. Osłabł koło 08:00, ale i tak pobudził wszystkich ?. Głosząc słowo wyczerpał się był na tyle, że zabraliśmy go z Mrukiem na śniadanie. Droga nasza jednak okrutnie okrężną się okazała. Przez Orlen (herbatka), brzeg Wisły, nadwiślańskie błonia, dotarliśmy wreszcie w okolice rynku. I tu miłe zaskoczenie-knajpki czynne od rana, można śniadać. Po zamówieniu jajecznic, pieczywa, kaw i herbat (Mruk wybrzydzał strasznie) i realizacji naszego zamówienia zajęliśmy się konsumpcją. I tu Księdzu nie wytrzymał; w połowie jajecznicy zapytał panią kelnerkę swoim czarodziejskim głosem, czy "wspomnieliśmy zamawiając, że nie mamy pieniędzy?" Wprawdzie na twarzy pani zagościł uśmiech, ale raczej z gatunku tych sztucznych i już do końca naszego tam pobytu czujnie łypała na nas, czy przypadkiem nie uciekniemy bez płacenia rachunku.

Po tych swawolach przyszedł czas na zebranie się do powrotu. Trochę szkoda, bo towarzystwo, miejsce i pogoda zdecydowanie do tego nie skłaniały. Ale taki lajf. Jedni na swoich Gutkach, inni na Japończykach i w Citroenach ruszyliśmy w drogę. Gdzieś pewnie w środku najbliższej zimy zdecydujemy, gdzie otworzymy kolejny sezon...