EICMA listopad 2009

EICMA listopad 2009

2009-11-10

EICMA 2009. Tam też byliśmy

To był dobry pomysł. Za kilka sztuk biletów NBP kupić bilet lotniczy, zarezerwować hotel i zgraną grupą pojechać na to jedno z największych show motocyklowo-rowerowych na świecie. I nieważne, kto wpadł na ten pomysł. Ważne, że udało się go pomimo drobnych przeciwności, zrealizować. Lot jak lot; wstać trzeba było o jakiejś niechrześcijańskiej porze, dowlec się na lotnisko i zająć miejsce w samolocie, który pomiędzy fotelami miał tyle samo miejsca co warszawski tramwaj. Ale już po niecałych dwóch godzinach lotu i kontemplowaniu ośnieżonych szczytów Alp, Bergamo powitało nas rześkim powietrzem i naszym nieocenionym Pasquale, który z wprawą zawodowego przewodnika zorganizował taksówkę i transport do hotelu. Zostawiliśmy klamoty i szybko pociągiem do Mediolanu. I tu w tym miejscu bezpłatna porada dla wybierających się do Włoch-bilet po kupieniu w kasie należy skasować przy wejściu na peron. Inaczej bezwzględny kanar i kara. Dworzec kolejowy w Mediolanie piękny, taki w stylu wrocławskiego czy Keleti, gdzie pociągi wjeżdżają do środka. I czysto. Wokół wprawdzie tłumy podróżnych, ale bez nerwowego ruchu i krzyku. I uśmiechnięci ludzie wokół. Dojazd na targi doskonały. Z dworca metrem z jedną przesiadką. Wprawdzie nie do końca tak się udało, bo akurat była jakaś awaria i ruch był wstrzymany, ale dzięki temu zrobiliśmy sobie 30 minutowy spacer po mieście do innej stacji. Mediolan wygląda europejsko. Ładna architektura, ekskluzywne sklepy. I czysto. I znów uśmiechnięci ludzie. I choć duży ruch na ulicach to nie słychać klaksonów i wrzasków. Amazing...

Teren targów robi wrażenie. Nowoczesne hale, stal, aluminium, ruchome ciągi komunikacyjne, doskonała informacja. Bileciki i już możemy oddać się rozkoszom oglądania. A było co. W 6 potężnych halach do zobaczenia wszystko to, co przemysł motocyklowy, rowerowy i z nim współpracujące mają do zaoferowania. I jak to na każdych targach bez względu na asortyment-potężne ekspozycje wielkich graczy rynkowych sąsiadują ze skromnymi stoiskami całej rzeszy małych firm. Gros to firmy lokalne, ale zaraz za nimi Azja z Chinami, Tajwanem, Indiami i Pakistanem i egzotyka np. z RPA. Niektóre ekspozycje piękne w swojej prostocie, inne zrobione z przepychem, na jeszcze innych stoiskach jazgot muzyki i performance. Ale tylko na 3 kłębił się tłum. Jedno z nich to nasze Moto Guzzi, dwa pozostałe Ducati i Triumph; bez ortodoksji w poglądach trzeba im to oddać-niekończące się rzesze zwiedzających i rzeczywiste zainteresowanych tym, co zostało przedstawione. W Moto Guzzi piękne koncepty i stara, ale ciągle na topie klasyka, u Ducati przepiękna Multistrada i GT 1000, a Triumph to wspaniała kolekcja historycznych już motocykli i pięknie wyeksponowanych aktualnie dostępnych modeli. Każdy z nas poszedł swoją drogą, więc tak naprawdę powinno się tu znaleźć 6 różnych relacji. Kilka godzin wystarczyło na zobaczenie tego co każdy z nas miał zaplanowane. W międzyczasie jeszcze krótkie spotkanie z szefem Moto Guzzi World Club, wzajemne grzeczności, podziękowania za drobne prezenty, które od nich dostaliśmy jakiś czas temu, zaproszenie na zlot do Polski. Zdjęcia zrobione, gadżety ogarnięte, targowy hot-dog z kiszoną kapustą rozpycha się już w przewodzie pokarmowym. Korzystając z okazji bycia w Mediolanie jedziemy do jednego z dealerów MG, u którego znalazłem ładne Aluminium. Pasquale robi za tłumacza, Mruk z Andrzejem ogarniają temat językowo-techniczny, chórki Jola, Kotek i Karol. Po niecałej godzinie California kupiona, szczegóły uzgodnione. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wracamy do Bergamo. Szybki szałer i kolacyjka w uroczej restauracji obok hotelu. Na próbowaniu dań lokalnej kuchni i produktów włoskiego monopolu spirytusowego czas minął nam szybciutko. Już po północy wróciliśmy do hotelu, ale pomimo bycia na nogach już prawie dobę starczyło jeszcze sił na małe piweczko. Plan na piątek był już ustalony. Jedziemy do źródeł czyli do Mandello. I choć wiemy, że fabryka i muzeum zamknięte i nawet poprzez różne znajomości nie dało się ich dla nas choć na chwilę otworzyć, to dzień szykuje się bombowo. Spokojne śniadanko w hotelu, spacerek na dworzec, po drodze espresso i po godzince jesteśmy u czerwonych wrót budynku w piaskowym kolorze. Trafiamy akurat na sjestę, więc pozostaje nam spacer po tym uroczym miasteczku, zwiedzanie zakamarków i lunch w przytulnej knajpce. Po sjeście wizyta u Agostiniego. Personel na początku dość nieufnie patrzył na 9 osób kręcących się po sklepie i serwisie, ale lody szybko zostały przełamane, kiedy ogarnął nas szał zakupów-kilka transakcji zdecydowanie odmieniło atmosferę. Obkupieni w koszulki dla małżonek, konkubin i dziatwy mogliśmy dostojnie udać się w kierunku stacji kolejowej w celu udania się w drogę powrotną. Ale jakoś się nie chciało jechać. Dnia było jeszcze sporo, pogoda ładna czyli co? Jest okazja żeby mile zakończyć wycieczkę. Szybka wizyta w lokalnym supermarkecie, konsultacja z poznaną w nim Polką co do walorów smakowych znajdujących się w nim napojów i z 6 kartonami białego wytrawnego i odpowiednią ilością jednorazowych kubeczków z powrotem pod bramę fabryki. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiła się grupa mężczyzn wyglądających na Guzzistów. Skąd o tym wiedzieliśmy? Bo mieli reklamówki od Agostiniego. Ktoś z naszych zaproponował, żeby ich zaprosić do wspólnej konsumpcji, ktoś inny rzucił, że to Niemcy, więc nie warto. Niemcy okazali się przemiłymi Szkotami, więc czas do odjazdu pociągu minął nam na opowieściach o zlanych deszczem wrzosowiskach. Godzina drogi i znów Bergamo. Plan na wieczór-Stare Miasto. Położone podobnie jak w Budapeszcie, wjazd na górę kolejką. Urokliwe miejsce, piękne średniowieczne i renesansowe budowle. Po godzinnym spacerze głód daje się we znaki. Restauracji do wyboru, do koloru. Wszystkie otwarte, zapraszające do środka. I uczta dla podniebienia okraszona doskonałym winem. Okoliczności przyrody rzeczywiście piękne i niepowtarzalne. Do hotelu wracamy znów koło północy i już tradycyjnie krótka okupacja baru przed snem. Pobudka o świcie, autobus na lotnisko i lekkie przerażenie w oczach. Na przylotach, 2 dni wcześniej nie było tego widać, ale teraz przed nami widok jak z dworca Warszawa-Stadion. Lotnisko w modernizacji i wijąca się po horyzont kolejka podróżnych. Ale ku naszemu zdziwieniu odprawa poszła sprawnie, a i po 10 minutach było już po kolejce. Niecałe 2 godziny lotu i Warszawa. Niektórzy mają do domu parę minut, przed Jolą, Andrzejem i jego paniami kilka godzin jazdy samochodem. Ciepłe pożegnanie no i chyba trzeba powoli pomyśleć o zarezerwowaniu biletów na kolejny wyjazd.