Golub-Dobrzyń 23-25 maja 2008

Golub-Dobrzyń 23-25 maja 2008

2008-05-23

Ziemia Dobrzynska a sprawa wloska.

W przedostatni majowy weekend dziwne zdarzenia obserwowano na Ziemi Dobrzyńskiej. Jedni słyszeli miarowe dudnienie roznoszące się gdzieś po lasach i lokalnych drogach. Inni, bardziej wyrobieni akustycznie gotowi byli przysiąc, że było to bardziej gulgotanie. Ktoś podobno coś widział, ale...Gdyby jeszcze dodać do tego, że w okolicznych wioskach kury nagle przestały się nieść, obraz klęski, która nawiedziła ten uroczy zakątek Polski, byłby już kompletny.

Winowajcy nie trzeba było jednak szukać daleko. To Włosi z Mandello del Lario, a właściwie produkowane przez nich Moto Guzzi i miłośnicy tej marki byli sprawcami całego tego zamieszania. W tym właśnie czasie, na zamku w Golubiu-Dobrzyniu, członkowie Stowarzyszenia Moto Guzzi Club Poland wyznaczyli sobie coroczne spotkanie. Rycerstwo zjechało się znamienite; z królewskiego i CK Krakowa przybyły majestatyczny, acz bardzo zwinny i szybki, doskonały do długich tras turystycznych Norge (patrz jaka technika...) i piękny, czerwony i już pełnoletni 850 T5; Lubelszczyzna i Roztocze wysłały kilka zacnych Californii i V11 Le Mans; Ziemia Obiecana tez wystawiła swój skromny poczet-kolejna California zaparkowała przed bramą zamkową; Księstwo Cieszyńskie, Śląsk i Zagłębie to następne ?krążowniki? w pięknych perłowych i czarnych barwach; zawsze stateczna Wielkopolska tym razem wysłała V11 Sport-następcę fantastycznego V7 Sport z lat siedemdziesiątych. Byli też i rycerze z, chapeau bas, dalekiej Bogatyni, oraz Częstochowy i lokalnych zamków. Licznym pocztem stawiła się Warszawa z pełnym spectrum; od małej, zwinnej Nevady, klasycznego, czarnego Le Mans 1000, poprzez kolejne Californie EV, V11, a kończąc na czarno-srebrnym Stelvio. Spotkanie jak co roku miało charakter ?interdyscyplinarny? i międzynarodowy-nie zabrakło Guzzi Friends na BMW, Aguście MV, Triumph?ie i czterech ragazzi, oczywiście na Moto GUzzi. W sumie na podzamczu zameldowało się 70 motocykli.

Coroczne spotkania Guzzistów zdecydowanie nie mają charakteru stacjonarnego i tak było tym razem. Plan zajęć był napięty i wczesnym piątkowym popołudniem rozpoczęliśmy jego realizację. Wiemy, co to pasja i szanujemy pasje innych. A że te, które przyszło nam oglądać to czysta motoryzacja, tym milej płynął nam czas w towarzystwie dobrzyńskich miłośników maszyn parowych i traktorów. Zaprosili nas do swojego królestwa i muszę przyznać, zrobiło ono na nas potężne wrażenie. Mające na karku po kilkadziesiąt lat, pieczołowicie odrestaurowane, dumnie prężyły przed nami swoje stalowe muskuły. I oczywiście, że są ?na chodzie?. Chętni mogli się o tym przekonać dosiadając ich i w towarzystwie naszych gospodarzy odbyć krótką przejażdżkę po terenie muzeum. Co niektórzy próbowali jazd solo, a skarbnik naszego Stowarzyszenia tak się w niej zapamiętał, że niewiele brakowało, a zdobyłby dawno zapomnianą, ale reaktywowaną specjalnie na tę okazję sprawność Pierwszego Traktoguzzisty. Tym razem nie było mu dane, ale odgrażał się, że przy kolejnej okazji...

Wielu z nas widziało się po raz pierwszy od ubiegłego roku, więc po nasyceniu się traktorami, opowieściom wszelakim nie było końca. A że towarzystwo trochę zgłodniało po podróży z różnych zakątków Polski, ognisko, kiełbaski i trochę zacnego piwa z lokalnego browaru było miłym towarzyszem wesołych rozmów. Ortodoksyjnym przeciwnikom motocykli na drogach donoszę, że muzeum mieści się w Golubiu-Dobrzyniu, udaliśmy się tam na piechotę, a co za tym idzie, nawet z niewielką zawartością alkoholu we krwi żadnego zagrożenia na drodze nie stwarzaliśmy. Piątkowy wieczór zakończył się dość wcześnie w nocy, bo w sobotę czekały na nas kolejne atrakcje.
Zaraz po sobotnim śniadaniu cała kawalkada rusza. Prowadzeni przez lokalnych Guzzistów (wielkie ukłony i podziękowania dla Pawła Przybysza) znających drogi jak własną kieszeń, zabezpieczając własnymi siłami każde skrzyżowanie i umożliwiając tym samym swobodny przejazd całej grupie-kierowcy samochodów osobowych jak zwykle stanęli na wysokości zadania i nie obyło się oczywiście bez kilku drobnych incydentów, klaksonów i wymachiwania kapeluszami-w spacerowym tempie dojechaliśmy do Ostromecka. W tej małej miejscowości znajduje się urokliwy zespół pałacowo-parkowy, należący początkowo do rodziny kupca grudziądzkiego Schönborna, a następnie  do rodziny von Alvensleben. W skład zespołu wchodzą  barokowy pałac zbudowany ok. 1730 i pałac klasycystyczny zbudowany w 1849, według projektu Karla Friedricha Schinkela. Wokół pałaców rozpościera się przepiękny park krajobrazowy w stylu angielskim oraz mauzoleum grobowe właścicieli z 1878 r. Co bardziej zmęczeni minioną nocą i podróżą domagali się wprawdzie zwiedzania lokalnego źródła wód alkalicznych ?Maria?, ale wygrała opcja ?jedziemy do Torunia?. Po kilku kilometrach od Ostromecka wjechaliśmy na krajową ?dziesiątkę?. Nawierzchnia dobra, ruch niewielki, marzenie każdego motocyklisty. Tylko jechać. Ale cóż, szczęście nie trwa wiecznie. Mimo tego, że jechaliśmy w niewielkich grupach i utrzymując spory odstęp pomiędzy nimi, który mógł być spokojnie wykorzystany przez wyprzedzające nas pojazdy, to i tak nie obyło się bez problemów. Przed samym wjazdem do Torunia dwóch ?dżentelmenów jezdni? zrównało się pojazdami, zachwiało płynnością ruchu i rechocząc do siebie przez szybę miało satysfakcję, jak to się z tymi ?na motorach? rozprawili. Jak widać, burakowozów na naszych drogach w dalszym ciągu nie brakuje...
Po tym żenującym incydencie dojazd do zarezerwowanego wcześniej parkingu przy bulwarze wiślanym nie zajął nam już wiele czasu. Wprawdzie wjazd na parking 70 maszyn zachwiał delikatnie płynnością ruchu na ulicy dojazdowej, ale przyjaźnie pomrukujące silniki Gutków wzbudziły wyraźnie sympatię kierowców i turystów, a nie ich niechęć.
Toruń przywitał nas słońcem delikatnie przebijającym się zza chmur i tłumami turystów. Ci drudzy nie dziwią; to przepiękne, jedno z najstarszych w Polsce miasto oferuje wiele atrakcji. Zawirowania wieków minionych dość łaskawie się z nim obeszły, toteż miłośnicy historii mogą godzinami spacerować po Starówce i sycić wzrok budowlami pamiętającymi wczesny gotyk, czasy reformacji, barok, aż po architekturę czasów pruskich. Chciałoby się pobyć tu dłużej, ale powoli musimy wracać na zamek. Ledwie starcza czasu na obiad i krótką przechadzkę po rynku. Szybki start i w małych grupkach, po 40 minutach docieramy do Golubia-Dobrzynia. Dzisiejszy dzień jest kluczowym jeżeli chodzi o atrakcje, które zostały zaplanowane dla uczestników zlotu. Zaczynamy kojącym głowy owiane majowym wiatrem koncertem muzyki dawnej w wykonaniu zespołu, w skład którego wchodzą uczniowie miejscowych szkół. Kilkanaście minut delikatnej muzyki granej na replikach instrumentów z epoki, delikatne i zwiewne tańce, trochę średniowiecznej poezji. Na twarzach wszystkich widać delikatny uśmiech i uznanie dla aktorów tego przedstawienia. Cieszy fakt, że komuś się chce, że można mieć hobby dalekie od nowoczesności, takie jakby nieadekwatne do XXI wieku. Kolejni pasjonaci...
Po kilku minutach przerwy na dziedziniec zamku wkracza dwóch rycerzy, którzy za chwilę potykać się będą. Bukmacherzy już przyjmują zakłady, atmosfera robi się gorąca, w ruch idą miecze, ale znać, że obaj są biegli w sztuce fechtunku. Po kilku minutach walki widać, że obaj są wyczerpani-to całe żelastwo, które mają na sobie i którym próbują się ugodzić waży ładnych kilkadziesiąt kilogramów. Chwila nieuwagi, może błąd i oburęcznie trzymany miecz tnie bok jednego z walczących. Ten pada, a jego pogromca pyta zgromadzoną wokół gawiedź o jego dalszy los. Starorzymskim zwyczajem większość kciuków skierowana jest jednak w dół. Jedno pchnięcie sztyletu kończy sprawę. A że epoki i gesty trochę się pomieszały? Bawimy się przednio. Zwycięzca pojedynku ogłasza, że na błoniach przed zamkiem kilku konnych sprawnością swoją chce się popisać. Nieśpiesznie ruszamy przed zamek i rzeczywiście-czterech konnych popisuje się swoimi umiejętnościami. Jest symulacja pojedynku turniejowego, zbieranie lancą wiszących stalowych obręczy i nadziewanie włócznią leżących na ziemi skrawków skóry. Robi wrażenie i opanowanie jazdy konnej i umiejętność posługiwania się tymi wszystkimi sprzętami. 

Powoli zbliża się godzina 20:00. Przerywamy zabawę. Wszyscy wiedzą dlaczego. Jacek, prezes Stowarzyszenia prosi o minutę ciszy i uczczenie pamięci Osoby, bez której ruch motocyklowy nie byłby w Polsce taki, jaki jest. To chwila dla Krzysztofa ?Wydry? Wydrzyckiego i nasze podziękowanie za wszystko, co dla nas i środowiska zrobił. Strzał prosto do nieba ze średniowiecznej armaty to takie nasze symboliczne połączenie się z Nim...
W zadumie, poruszeni chwilą, wracamy na zamek. Upłynie kilka minut, zanim na twarze powróci śmiech, a wokół rozlegnie się gwar.
A jest czym nacieszyć oko. Nad rozpalonym na środku dziedzińca ogniskiem, powoli obracając się na rożnie, zacny prosiaczek zaczyna roztaczać wokół siebie aromatyczną woń. Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj. Po konsumpcji tej niezdrowej wieprzowiny, popitej zimnym piwem J rozpoczynamy dopiero wieczór właściwy. Zwiedzać zamek w dzień to potrafi każdy-wystarczy kupić bilet. Ale wycieczka po komnatach zamkowych w nocy to już nie przelewki. Za przewodnika robi nam zwycięzca popołudniowego pojedynku. Trochę faktów, opisów życia zakonnego (zamek wszak należał przez wiele lat do Krzyżaków), sporo baśni. Czas mija szybko i miło i... No przecież było w programie zlotu, miało być coś o Białej Damie, strachach, duchach nawiedzających lochy zamkowe. Głosy zawodu dość głośno zaczęły pobrzmiewać. Jakby w odpowiedzi na nie, w rogu z jednej z sal dało się wyraźnie zauważyć coś niematerialnego. Może nie białe, bardziej świetliste, księżycowe mamiło nas ku sobie. W powietrzu zapachniało niedowierzaniem i niepokojem. Zapadła cisza. I nie dochodźmy, kogo rzeczywiście tam ujrzeliśmy. A może to była wyłącznie nasza wyobraźnia i sugestia? Przed północą wracamy na dziedziniec i ...każdy wie, ile sił mu zostało i na ile może sobie jeszcze pozwolić. Wszak jutro powrót, trzeba być w formie, bo przed większością z nas kilkusetkilometrowa droga do domu. Jeszcze nie świtało, kiedy nad zamkiem zaległa cisza.
Niedzielne śniadanie to początek czasu pożegnań ale i pierwszych podsumowań. Nasi włoscy przyjaciele są oczarowani-miejscem, organizacją i atrakcjami w których uczestniczyli. Odgrażają się, że w przyszłym roku wpadną zdecydowanie większą grupą. Oby. Dla części z nas ten zlot to jedyne w tym roku spotkanie ze znajomymi. Niektórzy spotkają się jeszcze w większym gronie na jesiennym spotkaniu, nad miejscem którego już powoli myślimy. Trochę smutno i żal się rozjeżdżać. Ale zanim to nastąpi, ksiądz Jerzy Kuliberda z Częstochowy (oczywistym jest że Guzzista), odprawi dla nas na zamku Mszę Świętą. Słowo Boże i motocykle- w jego ustach i interpretacji zrozumiałe dla każdego, każące się zastanowić, zamyślić, uśmiechnąć. Kiedy ma się w sobie te dwie pasje, inaczej być nie może. Po Mszy pobłogosławienie nas i motocykli i czas naciskać startery. Część w kierunku na Rypin i Sierpc, inni na Włocławek bądź Toruń, samotnie, w większych lub mniejszych grupach kierujemy się do swoich domów. Każdy ma dojechać cały. Taki jest plan. I tej wersji trzymamy się kurczowo. I to niech będzie zakończeniem.

                                                                       Marek Adamski

Z ostatniej chwili: kury otrząsnęły się już z zaskoczenia, a lokalne władze odstąpiły od złożenia oficjalnej noty protestacyjnej na ręce jego ekscelencji Ambasadora Republiki Włoskiej.