Międzynarodowy zlot w Morterone 16-18 lipca 2010

Międzynarodowy zlot w Morterone 16-18 lipca 2010

2010-07-16

Morterone (Włochy) - 10 lat Moto Guzzi Club Mandello del Lario. 

Miało być trochę inaczej - przynajmniej dla części z nas. I wzbudziło to szyderstwa tzw. prawdziwych Guzzistów; że to wstyd, że to uwłacza itp. Może i należałoby się tym przejąć, ale skoro definicja prawdziwego Guzzisty ( tak jak i lansowana przez niektórych z uporem maniaka - prawdziwego Polaka) nie jest jeszcze znana, nie traćmy czasu na ten wątek i wybierzmy się wreszcie do tych Włoch...

Pierwsi, czyli Sawik z Madejem ruszyli już w poniedziałek. We wtorek dotarli już do Zurychu w Szwajcarii, gdzie w dobrobycie odpoczywali 2 dni po trudach podróży przez nudne, niemieckie autostrady. We środę z Warszawy (Karol i ja) oraz Golubia (Paweł, Jarek i Sławek) ruszyła kolejna piątka; grupa warszawska przez Czechy i Austrię, pozostali przez Niemcy. Droga jak droga; raz lepsza, raz gorsza, ale jedyne, co było wspólne dla wszystkich to upał. Ponad 30 °C, rozgrzany asfalt i gorące, niedające ochłody nawet przy dużych prędkościach powietrze. We czwartek wymiana sms-ów i koło południa w piątek umawiamy się wszyscy pod fabryką w Mandello, żeby z fasonem wjechać na teren zlotu. Po powitaniach i szybkich relacjach z drogi nastrój spada dołącza do nas jeden z pracowników, Polak mieszkający od kilkunastu lat we Włoszech i opowiada o rozpoczętej likwidacji fabryki. Wywożone są maszyny, rozbierane kolejne pawilony. Mamy jednak trochę szczęścia. Tego dnia otwarte jest muzeum i za kilka już minut możemy zobaczyć 90 lat historii naszej ukochanej marki. Wnętrze zakładu robi rzeczywiście przygnębiające wrażenie. Wszędzie cisza...

Godzinne zwiedzanie i w zwartym szyku 8 motocykli (jest z nami kolega Madeja na Suzuki) ruszamy w 30-kilometrową trasę do Morterone. Wzdłuż brzegu jezior Lario i Como, przez Lecco, dojeżdżamy do podnóża góry, na którą za chwilę przyjdzie nam wjechać. Dla każdego z nas to pierwsze takie doświadczenie. W dużym skrócie trasa wygląda tak: prawie pionowa skała, asfaltowa, posypana drobnym żwirkiem i w najszerszym miejscu na jakieś 2 samochody osobowe droga i przepaść. Oczywiście, na co ostrzejszych, czyli prawie pod kątem 180° zakrętach są barierki, ale ich konstrukcja nie wzbudza większego zaufania. No i na dystansie 15 km 800-metrowe przewyższenie. Będzie wesoło... Krok za krokiem, albo, jak kto woli, suw za suwem, rozpoczynamy naszą wspinaczkę. Tempo może nie za szaleńcze, ale naprawdę trzeba uważać, o czym szybko się przekonałem; urocza donna zjeżdżająca z góry środkiem drogi tylko trąbiła, ani myśląc zjechać do krawędzi. Przyrost temperatury i szybkość oddechu były gwałtowne. Po półgodzinnej wspinaczce przerywanej pamiątkowymi zdjęciami meldujemy się na miejscu. I jakże miłe powitanie na górze - parę godzin wcześniej dojechali Ola z Jankiem, jest więc nas 10 (11) osób. Miejsce zlotu wygląda...inaczej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Świetlica, w której urzęduje zlotowa administracja, kuchnia polowa, stołówka pod namiotami, dwie toalety z prysznicami i parę hektarów górskich zboczy wokół, na których można rozbić namioty. Dalsza część realiów też zupełnie inna niż u nas: opłata zlotowa 5 Euro, za którą dostaje się "smycz" z identyfikatorem i eto wsjo. Za kolejne Euro można kupić sobie karnety na jedzenie (ceny nawet dość przystępne) i gadżety klubowe. Gratis są świeże, górskie powietrze i atmosfera. Można szaleć do woli.

Na miejscu już sporo zlotowiczów; są Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy, Słoweńcy, Czesi, Finowie i oczywiście gospodarze. I wszyscy się dziwią, kręcą głowami, są po prostu pod wrażeniem, że przejedziemy w sumie prawie 4 tys. km, żeby być 2 dni na zlocie. Zaczynamy robić za gwiazdy. Ale zanim zawładniemy sercami wszystkich trzeba pomyśleć o noclegu. A wbicie śledzia w skałę to nie jest rzecz prosta. Dodatkowo stromizna okolicznych stoków też nie wróży dobrze. Ostatecznie namioty stają w przedziwnych pozycjach i raczej "proforma". Czas pokaże na ile się przydadzą.

Piątek, podobnie jak i u nas, to czas na dojazd i rozkręcenie się. I rzeczywiście, coraz więcej motocykli pojawia się na górze, towarzystwo też wchodzi na wyższe obroty. Pod wieczór pląsy trwają już w najlepsze.

Pojawia się problem - simmering w moto Sawika zapłakał rzewnymi, olejowymi łzami domagając się wymiany. Na 1200 m npm. może to być pewnym problemem, ale od czego nowe przyjaźnie. Urocza Austriaczka, obecnie mieszkanka Szwajcarii i o jakże germańsko brzmiącym imieniu Juanita podejmuje szybkie działania, wykonuje kilka telefonów i już jesteśmy umówieni na sobotę rano w Mandello u mechanika. Kiedy zabawa trwa w najlepsze, mnie i Sawikowi czas iść do łóżka (oddzielnie oczywiście); rano lepiej zjeżdżać z tej góry na trzeźwo. Bladym świtem meldujemy się w warsztacie. Po 30 minutach pracy, wypitej kawie i pogawędce z mechanikiem, z lżejszym tylko o 25 Euro, co nas pozytywnie zaskoczyło sawikowym portfelem, opuszczamy naszego wybawcę. Wjazd na górę to już pikuś. Jedziemy jak zdobywcy koszulki najlepszego górala w Giro d'Italia - właściwa technika pokonywania zakrętów i odpowiednia szybkość. A na górze laba; towarzystwo śpi jeszcze po nocnych harcach, wieje nudą, coś zlotowego będzie się działo dopiero wieczorem. Decyzjazjeżdżamy na dół i plażujemy. I tak mija nam cały boży dzień na miejskiej plaży w Mandello del Lario. Piękna pogoda, słonecznie i woda w alpejskim jeziorze o temperaturze nie wyrywającej nóg ze stawów. Pod wieczór kolejny wjazd na Morterone i czas szykować się do wieczornej imprezy. Jest muzyka live, są oficjalne wystąpienia członków włoskiego klubu, podziękowania za przyjazd i znów słowa uznania dla nas. Jest powód do dumy. Nagle krzyk, jakaś przepychanka i jak diabeł z piekła pojawia się Pasquale. Teraz dopiero mamy publicity. Nie ma innych opowieści jak o przyjaciołach z Polski i wspaniałych zlotach przez nich organizowanych. Każdy musi posłuchać, co na ten temat Pasquale ma do powiedzenia. Kropla zaczyna drążyć skałe. Podchodzą inni, zagadują, pytają o szczegóły i dziwią się, że za tak relatywnie nieduże dla nich pieniądze my na swoich zlotach oferujemy tak wiele. I widać, że wielu z nich ma chęć skonfrontować te opowieści z rzeczywistością. Rozmawiamy, bawimy się i zapraszamy wszystkich gorąco. Impreza trwa do białego rana.

A nad ranem we wszystkich jakby jakiś szał wstąpił - chociaż mieszkają prawie za miedzą, to pakują się w pospiechu i wyjeżdżają. Nie da się spać w takim harmidrze, więc po szybkim śniadaniu i my zbieramy się do drogi. Poprzedniego dnia uradziliśmy, że wybierzemy się na Passo dello Stelvio. To najwyższa przełęcz Alp Włoskich, owiana tajemnicą, o której mówi się, że to królowa przełęczy alpejskich. Swoją sławę zawdzięcza niespotykanej w innych częściach Alp różnicy przewyższeń, która wynosi ponad 1800 metrów na 24 km podjazdu. Aby wjechać na niebagatelną wysokość 2758 m. nad poziom morza należy pokonać 48 serpentyn, których średnie nachylenie waha się od 7 do 12 procent na całej długości podjazdu. Musimy jednak zweryfikować nasze wczorajsze plany; Sawika z Madejem ciągnie do szwajcarskiego dobrobytu, więc ruszają pierwsi. Karol z Izą i Ola z Jasiem mają chęć pobyć trochę dłużej w Morterone, więc zostają jeszcze chwilę. Na podbój Stelvio ruszamy więc we czwórkę: Paweł, Sławek, Jarek i ja. Przed nami 180 km do przejechania. Upał, puste drogi i piękne widoki wokół. Od Bormio leżącego u podnóża Alp zaczynają się "schody"; to wprawdzie nie wjazd na Morterone, proste dłuższe, droga szersza, ale za to ruch jak na Marszałkowskiej. Dziesiątki, jeżeli nie setki motocyklistów katują tę górę na nie osiągalnych dla nas prędkościach. Dopiero tutaj widać kunszt tych motocyklistów. Ale i nam, wprawdzie tempem niemieckiego emeryta, udaje się dojechać na górę. Setki turystów, piękne widoki i temperatura o 20°C niższa. Godzinny odpoczynek, jakieś jadło i pora wracać. Nie wracamy już do Włoch. Przejeżdżamy na szwajcarską stronę i nie mniej stromym zjazdem przez kolejną przełęcz (Ofenpass 2150m npm.) lądujemy w Zernez. Tu się rozstajemy; Paweł z kumplami rusza w kierunku domu, ja samotnie do Bergamo, gdzie mam się spotkać z Izą i Karolem i kontynuować naszą podróż po Włoszech. Droga wije się piękną, alpejską doliną, na otaczających ją szczytach leży jeszcze śnieg, a na łąkach pasą się krowy znane z reklamy czekolady. Nuda, nic się nie dzieje...

O 21.00, po przejechaniu w górach ponad 400 km docieram do hotelu. Po godzinie jesteśmy już we trójkę. Iza z Karolem oraz Ola z Jasiem też zaliczyli Stelvio. Wieczór spędzamy w rozgrzanym słońcem Bergamo. Rano czeka nas start do Polski, ale w tempie turystycznym. Na powrót dajemy sobie dwa długie dni, w planie mamy zwiedzanie Werony, Padwy i Udine. Wenecję odpuszczamy, bo o tej porze roku jest tam szaleńczy tłum. Wszystko się udaje, jesteśmy pod wrażeniem.

Paradoks Włoch polega na tym, że oni wszędzie mają zabytki i co chwila jest coś ciekawego do zobaczenia. Może nie wszystko znane z podręczników historii czy architektury, ale ciągle równie piękne i warte zatrzymania się.

Cóż zatem pozostaje? Pewnie trzeba będzie tam wrócić za rok i odkrywać na motocyklu kolejne obszary kultury łacińskiej.

mada