Brda po raz drugi maj 2010

Brda po raz drugi maj 2010

2010-05-03

Brda po raz drugi powitała dużą grupę Guzzistów z mało- i nastoletnimi latoroślami, gotową na nowe kajakowe wyzwania. Tradycyjnie piątek to czas dojazdów; z Warszawy, Golubia, Śląska i Wielkopolski późnym wieczorem stawiło się w Przechlewie 9 motocykli. Wliczając to małżonki z potomstwem i dobytkiem, do sutej, meksykańskosałatkowej kolacji zasiadło ponad 20 osób. Do późnych godzin nocnych, przy beczce piwa z lokalnego browaru Amber (sponsorem wieczoru była firma SDP), trwały powitania spóźnialskich i omawianie planów na najbliższe dni. A zapowiadało się bogato, bo Paweł postanowił, że nie będziemy się nudzili.

Po sobotnim śniadaniu odpalamy nasze motocykle i karawana uzupełniona kilkoma osobówkami kieruje się do miejscowości Mędromierz, gdzie kwateruje lokalny miłośnik motoryzacji, pan Zbyszek. Prowadzi nas do swoich skarbów; dla laika to tylko kupa złomu, ale wprawne oko wyławia kilkadziesiąt lat polskiej i demoludowskiej motoryzacji w różnym stadium rekonstrukcji. A wisienkami na torcie były piękna, błękitna Skoda i bordowy Junak. Kiedy pan Zbyszek go uruchamia, wielu z nas stają pewnie przed oczyma widoki z młodości i pierwsze motocyklowe zauroczenia. Razem ruszamy do Tucholi, do kolejnego pasjonata. Tym razem jest to pan Edwin, który dla odmiany swoją pasję skupia na niemiecko-angielskiej motoryzacji. Zbiór imponujący. Zresztą wystarczy zerknąć na zdjęcia.

Czas na małą przerwę. Lokujemy się w leżących obok tucholskiego rynku kawiarenkach i smakujemy wyroby lokalnych cukierników. Całkiem, całkiem. Kolejny punkt dzisiejszego dnia to Technikum Leśne, w którym to upłynęło Pawłowi pięć zapewne słodkich i bezstresowych lat :. Zwiedzanie zaczyna się mocnym akcentem; przyjeżdża wydelegowany uczeń, którego pasją jest sokolnictwo i który ma nam zaprezentować swojego wychowanka. Jedna z naszych uroczych pań, widząc wyłącznie jego w towarzystwie koleżanki, zadała pytanie: a gdzie trzymasz swojego ptaka? Młodzieniec nawet nie drgnął, tylko otwierając pokrywę odpowiedział: a w bagażniku.

Zwiedzamy szkołę: sale tematyczne, salkę pamięci z szeregiem nagród zdobytych przez wychowanków i słuchamy ciekawie opowiadającego naszego przewodnika. Mówi o tym z taką pasją, że aż nadto czuć, że to kocha. Czas szybko płynie, czas w drogę. Tym razem do Charzykowych nad Jezioro dacie wiarę Charzykowskie; jeden z naszych kolegów musi mieć z tym miejscem miłe wspomnienia, bo tajemniczo-rozanielony uśmiech cały czas gościł na jego twarzy. Późnym popołudniem zjeżdżamy na kwaterę. Obiad, prysznice, drzemki i wyprawa do sklepu po napoje wypełniają nam czas do wieczora. Nasze służby żywieniowe kolejny raz stają na wysokości zadania. Mięsa z grilla i inne różności w połączeniu z gatunkowymi winami, wśród których prym wiodła wypita jak za dobrych czasów "z centrali" Wiśnia Mocna a 5 złotych 20 groszy butelka, spowodowały gwałtowne podniesienie się i tak już doskonałego nastroju. Nie zważając na fakt, że kolejny dzień może być ciężki, biesiadowaliśmy do późnej nocy.

Niedzielny ranek przywitał nas słońcem, więc kajakowanie zapowiadało się dobrze. Sprawnie zjedzone śniadanie, punktualny wyjazd nad rzekę, rozdzielenie żon od mężów i przypisanie im na czas spływu innych partnerów i już byliśmy gotowi do zwodowania naszych małych, zielonych łódek. Zaczyna się dobrze-nikt nie wykąpał się przy wsiadaniu. Płyniemy w ciszy, każdy swoim tempem. Rzeka urzeka swoją dzikością; co chwila zwalone przez bobry drzewa tarasują jej nurt, zmuszając nas do uwagi i wysiłku. W niektórych miejscach jest natomiast tak płytko, że musimy wysiadać (oczywiście wyłącznie panowie) i przeciągać nasze słodkie ciężary po mieliznach. Brda płynie leniwie. Jak czas. Po kilku godzinach przerwa na odpoczynek i drugie śniadanie. Drugi etap okazuje się zdecydowanie bardziej absorbujący. Zwalonych drzew coraz więcej, a te, które przegradzają rzekę leżą coraz niżej nad jej powierzchnią. Ale i tym razem dajemy radę. A na zakończenie jakże miły każdemu wodniakowi widok, czyli wpadająca do wody kobieta :. Ale więcej było z tego śmiechu niż strachu. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wracamy na kwaterę. Niedzielny wieczór spędzamy już w świetlicy; wyraźnie się ochłodziło i z niepokojem patrzymy w niebo. Ale powrót dopiero jutro, więc nie martwimy się na zapas. Jest jak kiedyś na wczasach z FWP: przytulna świetlica, ogień w kominku, ktoś gra w ping-ponga...

I stało się. Zaczęło siąpić w nocy, w poniedziałek rano padało już całkiem nieźle. A jechać trzeba. Ruszamy we czwórkę, prowadzi Paweł. Po kilometrze kask zaparował mi tak dokładnie, że nie widzę drogi przed sobą, po kilku następnych jestem mokry do majtek. Spada prędkość, rośnie niechęć do dalszej jazdy. Paweł zwalnia dostosowując swoją prędkość do warunków i możliwości. Wytrzymujemy tak 60 km do Tucholi. Na Orlenie pierwsze przebranie się w suche ciuchy i gorąca herbata. Po wyjściu ze stacji zostaje po nas wielka plama wody. Deszcz nie ustaje. Kolejny postój w Gołubiu u Kasi i Pawła. Coś dla ciała, ostatnie suche szmaty na siebie i już tylko we dwóję z Czarkiem ruszamy do domu. Padać przestaje koło Płońska. Wychodzi słońce i osusza szosę. W kierunku Warszawy ciągnie już sznur samochodów, ale radzimy sobie i z tym. Wreszcie cel. Sms-y z podziękowaniem za wspólną drogę i hyc pod gorący prysznic. Przyjemne ciepło, przyjemne zmęczenie...

Kolejny wyjazd za nami. Dużo serca, wiele pasji i takiego zwykłego, ludzkiego "chcenia" żeby to wszystko zorganizować. Ale jestem przekonany, że zwykłe "dziękuję" i zadowolone twarze wystarczą.

mada