Lwów maj 2007

Lwów maj 2007

2007-05-02

Słowo ciałem się stało...
Dzięki konsekwencji w działaniu, udało nam się spędzić długi weekend majowy we Lwowie, w miłym towarzystwie paru klubowiczów oraz kilku zaprzyjaźnionych osób. Ponieważ jestem zwolennikiem wspólnych wyjazdów klubowych (o czym pisałem kilkakrotnie na forum naszego wspaniałego klubu) mam nadzieję, że był to wspaniały prolog do całej serii eskapad w naszym wykonaniu. A zaczęło się to tak:
Dnia 1 maja przy ładnym słonku, ale temperaturze oscylującej w granicach 5 stopni, spotkaliśmy się w Gnieździe Orłów przy ulicy Kaczeńca. Na wyprawę wyruszyło z Warszawy dziewięć motocykli (w tym tylko jeden nie-Gutek - Honda Goldwing kolegi z Koszalina), niestety jeden z kolegów jechał z nami tylko w okolice Lublina.

Klub reprezentowali:
Beatka (Lady Guzzi), Piotrek (Juzek), Jacuś (no wiadomo kto to), Krzysiek (Kurczak), Przemek (nasz nowy) oraz ja (Mruk).

Po krótkim popasie w przepięknym Zamościu, spotkaliśmy się tuż przed granicą z dwumotocyklową grupą z Krakowa, pod kierownictwem znanego wszystkim Tadka (bywalca wszystkich naszych zlotów i już prawie naszego klubowicza). Przejechanie granicy z Ukrainą, zgodnie z oczekiwaniami, nie było sprawą łatwą. Każdy dostał karteczkę, na której miał zgromadzić odpowiednią liczbę pieczątek. A poza tym kolejka…Na szczęście, dzięki uprzejmości ukraińskich pograniczników i celników zostaliśmy obsłużeni poza kolejnością, wcale się nie wpychając na czoło kolejki. Ogólnie byliśmy dla nich nie lada atrakcją, szczególnie, że motocykle nasze są nietuzinkowe.

Za granicą od razu daje się zauważyć gorszą jakość dróg, oraz bieda w mijanych wioskach, na szczęście na te smutne refleksje nie mieliśmy dużo czasu, gdyż pod kierownictwem dobrze znającego tamte strony Józia, bardzo szybko dotarliśmy do położonego pod Lwowem sanatorium, gdzie mieliśmy zarezerwowane noclegi. No i tam nam kopara opadła...

Warunki w pokojach o "podwyższonym standardzie" były dla nas zadziwiające, a mianowicie: brak ogrzewania, brudno, woda ciepła tylko w wybranych godzinach, o braku (wydawałoby się, podstawowych) środków czystości, ręczników lepiej nie wspominać. Wygląd całego budynku był nie do opisania. Motocyklowi wyjadacze, którzy nie z jednego chleba piec jedli porównywali go do internatu szkoły dla trudnej młodzieży w latach 70. Jak się później zorientowaliśmy takie są standardy za naszą wschodnią granicą. Pierwsza noc, mimo przyjemnej kolacji w pobliskiej knajpce (gdzie na szczęście ceny były ukraińskie, bo po zjedzeniu i wypiciu takich ilości w innych krajach Europy, prawdopodobnie część osób musiałoby zastawić motocykle) była niewiarygodnie zimna, zresztą każda następna też, ale do wszystkiego można przywyknąć. Zresztą motocykliści muszą być twardzi!

Dwa następne dni spędziliśmy na zwiedzaniu i podziwianiu Lwowa oraz degustowaniu tamtejszych potraw i trunków. Podziwialiśmy przebogate świątynie, piękne kamienice, secesyjny dworzec. Oczywiście nasze motocykle, stały bezpiecznie zamknięte na terenie sanatorium, a my, tanią w tych rejonach Europy komunikacją miejską, przemieszczaliśmy się, nie zwracając uwagi na ilość promili.

Trzeciego dnia nastąpił rozdział, dwa motocykle wraz z jeźdźcami pomknęły w stronę Koszalina, mała część, pod troskliwą opieką Juzka, została we Lwowie, chcąc zmienić, co prawda, noclegownię na bardziej "ekskluzywną", a reszta, do której ja również należałem, udała się w stronę polskich Bieszczad. Przekroczenie w innym miejscu granicy nie obyło się bez małego prezentu dla ukraińskich celników (kolejka samochodów była chyba na 6 godzin stania), za to polskim pracownikom służb graniczno-celnych wystarczyło parę uśmiechów od naszych uroczych pasażerek i już byliśmy w polskich Bieszczadach. Pierwszym etapem naszej podróży były Ustrzyki Dolne, stamtąd jadąc małą pętlą przez Lesko i Sanok lecąc na Rymanów odbiliśmy w lewo na Nowotaniec, a stąd już tylko rzut przysłowiowym beretem do uroczego Dworu w Woli Sękowej, gdzie nasz dzielny Kurczak zarezerwował nocleg. Mając w pamięci koszmarne warunki noclegów na Ukrainie, odniosłem wrażenie, że jeszcze w tak cudownym miejscu w Polsce nie spałem. W sobotę rano, po naprawdę obfitym śniadanku, ruszyliśmy na naszych wiernych rumakach w stronę Warszawy, gdzie zakończyliśmy naszą traskę. Podsumowując, można stwierdzić, że wyjazd ten, mimo licznych niedogodności, można uznać za bardzo udany. Już nie mogę doczekać się następnych wspólnych wypadów. Może w końcu do kolebki cywilizacji, ojczyzny panów Parodiego i Guzziego...

Więcej zdjeć w dziale galeria. Zapraszamy!