Chodzą słuchy, że pierwszym logo motocykli Moto Guzzi miał być złoty kajak na tle jeziora Como, co w prosty sposób wyjaśniałoby obecność tych dwóch środków lokomocji nad brzegiem jeziora Końskie w Przechlewie. W piątkowe popołudnie, tym razem na przepięknej ziemi kaszubskiej słychać było miarowe dudnienie włoskich V-ek. Na zaproszenie Pawła stawiła się cała gama Gutków; od najliczniejszych Californii-był Vintage, 2 Stone'y i EV, poprzez Nevadę, małe i większe Brevy, Norge, Stelvio, do przepięknej V-11. Jako że do Gutkowego towarzystwa dołączyli także przyjaciele Pawła na BMW i Yamachach, to przez chwilę nad jeziorem mieliśmy historyczną oś Rzym-Berlin-Tokio. Namioty zostały sprawnie rozbite, a my oddając się rozkoszom grilla i piwa z grudziądzkiego browaru z niepokojem patrzyliśmy w niebo. A widoki nie nastrajały optymistycznie. Przewalały się po nim ciemne chmury, wiatr wiał dość ostro, padało. Ale nic nie było w stanie zepsuć naszych nastrojów; na wspominaniu starych dziejów, gadaniu o planach na przyszłość i cieszeniu się swoim towarzystwem mijały nam kolejne godziny. Najbardziej wytrwali dogaszali ognisko gdzieś tam późno w nocy.
Sobotni ranek obudził nas z nadzieją na całkiem niezły pogodowo dzień; wprawdzie niebo było zachmurzone, ale słońce nie dawało za wygraną i coraz więcej błękitu pojawiało się nad nami. Po śniadaniu "palce lizać" odpalamy nasze kajaki (nikt dziwnym trafem nie wpadł na samym początku do wody) i razem z wolnym nurtem rzeki ruszamy na wodę. Brda nie bez powodu ma opinię jednej z ciekawszych rzek kajakowych. Spokojny nurt gdzieniegdzie tylko przecięty zwalonym drzewem czy jakąś podwodną przeszkodą, malownicze brzegi, ptactwo na wodzie (rodziny łabędzi), myszołowy w powietrzu, to sielankowy obraz tego dnia. Kajakowanie szło nam nad podziw sprawnie, bo w zapale machania wiosłami przeoczyliśmy sklep nadwodny, w którym zgodnie z planem mieliśmy się zaopatrzyć w-cytując za mistrzem mowy polskiej Dariuszem Szpakowskim- napoje uzupełniające utracone w wysiłku mikroelementy i pierwiastki śladowe (w skrócie piwo). Dobijamy do pierwszego postoju. Wysoki brzeg nie sprzyja wysiadaniu z chybotliwego kajaka. Artur w przepięknym break dance'owym układzie choreograficznym ląduje w wodzie. Jego syn plus wszystkie klamoty zresztą też. Śmiechu co niemiara. Ale już znajdują się pomocne dłonie; ktoś ratuje suchym t-shirtem, ciepłą bluzą, można ogrzać się przy ognisku. Po pół godzinie ruszamy dalej. A że słońce już na stałe zagościło na niebie, we wspaniałych nastrojach dopływamy do pierwotnego końca naszej podróży. Przerwa na lunch i decyzja, że skoro płynie się nam tak super i sprawnie, dnia jeszcze sporo przed nami, nastroje wyśmienite, to płyniemy dalej. Krótka konsultacja z właścicielem kajaków, gdzie mamy dopłynąć i ruszamy dalej. Trasa robi się troszkę trudniejsza; coraz więcej przeszkód na wodzie i poza zasięgiem wzroku. Zmienia się też rzeka. Płynie szybszym nurtem, bardziej meandruje. Trzeba uważać. Ale dla nas, starych kajakowych wyg to bułka z masłem. Kolejnych kilka kilometrów mija błyskawicznie. Dopływamy do celu naszej podróży w samą porę; ledwo wyciągnęliśmy kajaki na brzeg zaczęło padać. Ale wiata okazała się na tyle pojemna, że daliśmy odpór deszczowi. Krótka podróż wynajętym autokarem do bazy i po 20 minutach jesteśmy już na campingu. Nasz catering po raz kolejny staje na wysokości zadania; ciepłe dania wjeżdżają dosłownie na nasze stoły. Znów smacznie, znów doskonałe nastroje i wesołe rozmowy. To sobotnie popołudnie różniło się trochę od wczorajszego-na terenie campingu gmina zorganizowała festyn. Były pokazy jazdy na nartach wodnych, ratownictwa wodnego, mini wesołe miasteczko i oczywiście dyskoteka z upojną lub jak kto woli upiorną muzyką. Jej kojące dźwięki w połączeniu ze wspaniałym wokalem wykonawców pozostaną na długo w naszej pamięci. Całe szczęście że zaczęło lać, bo graliby tak chyba do rana...
A ranek przywitał nas równomiernie padającym deszczem. Ale po raz kolejny działa sprawdzony już mechanizm; ciepłe śniadanie i cieszący się swoim towarzystwem ludzie każą o nim zapomnieć. A po posiłku niestety standard; trzeba wracać. Co bardziej niecierpliwi ruszają we wciąż padającym deszczu, reszta czeka na poprawę pogody. Koło 11:00 jest na tyle OK., że ruszamy. I do następnego razu, do kolejnych paru dni w gronie ludzi, którzy cieszą się wyłącznie z faktu, że mogą ten czas spędzić wspólnie. Bez zadęcia i pretensji do wszystkich wokół...
I na koniec jeszcze raz Pawle: DZIĘ-KU-JE-MY.